wtorek, 14 lipca 2015

O tym, jak pokochałam Słowenię, podczas moich wielkich włoskich wakacji

Głęboko wierzę, że wszystko co dzieje się, dzieje się po coś.

Kiedy więc usłyszałam, że znajomi wybierają się do Włoch na camping – byłam przekonana, że to znak. Dosłownie kilka tygodni wcześniej chodziło mi po głowie zabranie starszaka do Wenecji, nawet oglądałam loty, ale z Warszawy nic nie było, w końcu stwierdziłam – nie będę wydziwiać. Ogólnie wybierałam się pod namiot – ale nad polskie morze. I nagle, jak grom z jasnego nieba, taka informacja! Pomyślałam – to jest to, wakacje życia, ciepły Adriatyk, pogoda – pewniak, piaszczyste plaże, a do tego wycieczki – włoskie miasteczka, moja kochana Wenecja, a poza tym San Marino, Florencja, kto wie co jeszcze. Mąż dał się przekonać – polskiego morza nie lubi, ale do Włoch pojedzie. Znaleźliśmy opiekę do zwierząt naszych i teściowej, bo akurat nasz wyjazd był w tym samym terminie, co jej. Wbrew wszystkiemu rzuciłam się jak głupek, nęcona wielkimi wyobrażeniami o cudownych wakacjach.

Nie chcę narzekać, nie chcę wywlekać minusów, nie chcę się na tym skupiać. Taka już jestem. Staram się pamiętać o tym, co dobre. A dobre było to, że pokazałam synowi moją Wenecję. Nic nie poradzę – pokochałam ją, choć była to początkowo trudna miłość, ale o tym może w następnym poście. Byliśmy na fajnej wycieczce do parku Italy in miniature – o tym też kiedy indziej.
 
Ale poza tym…no cóż…okazało się, że namiot, jaki mamy jest za mały na 2tygodniowe wakacje z trójką dzieci. Że fajnie mieć stolik :D Taaaaaak, długo twierdziłam, wbrew mężowskiej opinii, że kocyk jest spoko – tak długo, jak spod plam z piachu, sosu pomidorowego i mleka prześwitywał jego pierwotny kolor.

Okazało się, że nie znoszę upału. Słońce wypaliło trawkę na naszym kawałku pola namiotowego, w efekcie mieszkaliśmy przez 2 tygodnie na piachu i sianie. W namiocie bez podłogi w przedsionku. Rzeczy trzymaliśmy w samochodzie, przez co kilka razy rozładował nam się akumulator, aż w drugim tygodniu trzeba było kupić nowy.

 Na campingowym basenie muzyka grała tak głośno, że ciężko się rozmawiało. Oczywiście – dzieci się cieszyły – i namiotem, i basenem.

Nie przeszkadzały im też przyczepy ulokowane metr od naszego namiotu. Takie więcej zero prywatności.

Nie, nie odradzam nikomu biwakowania! Nawet ja wciąż rozważam tę formę spędzania czasu! Ale polecam nie myśleć w stylu „oj tam, oj tam” albo „bez przesady”, no chyba, że ktoś jest pewien, że lubi totalny survival. No i jeździć w miejsca polecone, gdzie ktoś był i powie nam czy na danym campingu jest człowiek na człowieku, czy też jest to spokojniejsze miejsce – i wybrać w zależności od tego, co lubimy. Bo każdy lubi co innego! Poznaliśmy np. rodzinę aż z Belgii, która przyjeżdża na ten camping co roku od kilku lat. Ale to nie jest nasz styl spędzania wakacji. Staram się myśleć, że to doświadczenie widocznie było nam potrzebne.

A nade wszystko największym plusem wyjazdu było poznanie fantastycznych ludzi w miejscu, gdzie nocowaliśmy w drodze zarówno tam, jak i z powrotem. Nocleg znalazłam przez polecony przez kogoś serwis Airbnb. Przez Słowenię nie planowaliśmy jechać, ale w serwisie wyskoczyła taka propozycja – w „rożku” tuż przy granicy austriackiej i włoskiej.  Kakoste, Gozd Martuljek, Oless&Ekaterina – dobre opinie, sympatyczne zdjęcie, przystępna cena (względem austriackich propozycji…). Spodobało mi się ich motto „Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innych” – bardzo w duchu wyznawanych przeze mnie ideologii. Intuicja podpowiadała mi, że to będzie dobry ruch. Zaklepaliśmy, dotarliśmy, skorzystaliśmy i nie pomyliliśmy się. 

Oless i Katia – przesympatyczni. Atmosfera Kakoste – magiczna jakaś, przyciągająca, ciepła. Po prostu od razu ich się lubi i chce się wrócić. Mąż z nimi rozmawiał trochę wieczorem pierwszej nocy, ja padłam, więc nie zamieniłam z nimi wielu słów, a mimo to obdarzyłam ich sympatią. Rano na śniadanie Oless robił jajka sadzone w parówkach, ułożonych w kształcie serduszek. Proste a urocze J Żegnaliśmy się w uściskach. Potem były Włochy. 

Bliżej wyjazdu zastanawialiśmy się, gdzie będziemy nocować. Myśleliśmy o Czechach, że lepiej zrobić dłuższą trasę pierwszego dnia. Ale zadziałało przyciąganie i pojechaliśmy znów do Kakoste. Z campingu uciekliśmy dzień wcześniej, niż było w planach – poniekąd z powodu tego, że mieliśmy dosyć, powtóre zaczął wiać wiatr, zebrały się chmury i zaistniała obawa, że ostatniej nocy utoniemy i będziemy składać mokry namiot. Żaden deszcz nie spadł, ale, ale…dziękujemy ci wietrze! Dziękujemy chmurom! Spędziliśmy cudowny dzień w Słowenii!

Plan był znowuż inny – Lubliana. Ale zaczęło robić się gorąco, gospodarze zaproponowali nam inną rozrywkę – wycieczkę nad pobliskie jeziora Bled z zamkiem na skale i Bohinj, niedaleko którego jest wodospad Savicy i kolej linowa na szczyt Vogel. Polecili też smaczną restaurację Podskalco, której atrakcją dla dzieci jest zagroda z kozami. Obdarzyliśmy zaufaniem ich i tę propozycję i naprawdę to był strzał w dziesiątkę! 

Najpierw wjechaliśmy kolejką linową na szczyt, z którego rozpościerały się wspaniałe widoki na Bohinj i Alpy Julijskie. Na szczycie był nawet plac zabaw dla dzieci – z naturalnych materiałów, nie zakłócający krajobrazu. Potem podjechaliśmy do punktu wyjściowego na ścieżkę do wodospadu. 20min po kamiennych schodach pod górę – w naszym wykonaniu było to raczej pół godziny, ale wszystkie dzieci dzielnie maszerowały na własnych nogach – także najmłodszy 2-latek. Wodospad podobał się i zrobił należyte wrażenie. Potem udaliśmy się coś zjeść do rekomendowanego miejsca – pod skałą i nad jeziorem. Dzieci nacieszyły się kózkami, było tam także małe i – jak można się domyślić – słodkie, śliczne i kochane koźlątko ;) Po posiłku poszliśmy na niewielką plażę jeziora Bohinj, gdzie dzieci się wykąpały – w prawdziwym alpejskim jeziorze. To był najlepszy dzień całych wakacji! Tym boleśniej uświadomił mi, że pozostawiony za sobą camping, nie był tym, co tygrysy lubią najbardziej.

Wieczór spędziliśmy z nowymi przyjaciółmi ze Słowenii – podziwiając niesamowicie rozgwieżdżone niebo, a na nim doskonale widoczne: Wenus, Jowisz i Saturn. A także ślęcząc nad mapą Słowenii i słuchając o kolejnych pięknych i fascynujących miejscach, o których opowiadał nam Oless. I w zasadzie planując kolejne tam odwiedziny!
I tak właśnie – podczas 2-tygodniowych wakacji we Włoszech – zakochaliśmy się w Słowenii i zdobyliśmy nowych przyjaciół. Dlatego mimo wszystko – myślę, że warto było jechać do Włoch. I dlatego powtórzę – wszystko, co dzieje się w naszym życiu ma swój cel i przyczynę.

Ps. Fotorelacja będzie osobno :)