wtorek, 14 lipca 2015

O tym, jak pokochałam Słowenię, podczas moich wielkich włoskich wakacji

Głęboko wierzę, że wszystko co dzieje się, dzieje się po coś.

Kiedy więc usłyszałam, że znajomi wybierają się do Włoch na camping – byłam przekonana, że to znak. Dosłownie kilka tygodni wcześniej chodziło mi po głowie zabranie starszaka do Wenecji, nawet oglądałam loty, ale z Warszawy nic nie było, w końcu stwierdziłam – nie będę wydziwiać. Ogólnie wybierałam się pod namiot – ale nad polskie morze. I nagle, jak grom z jasnego nieba, taka informacja! Pomyślałam – to jest to, wakacje życia, ciepły Adriatyk, pogoda – pewniak, piaszczyste plaże, a do tego wycieczki – włoskie miasteczka, moja kochana Wenecja, a poza tym San Marino, Florencja, kto wie co jeszcze. Mąż dał się przekonać – polskiego morza nie lubi, ale do Włoch pojedzie. Znaleźliśmy opiekę do zwierząt naszych i teściowej, bo akurat nasz wyjazd był w tym samym terminie, co jej. Wbrew wszystkiemu rzuciłam się jak głupek, nęcona wielkimi wyobrażeniami o cudownych wakacjach.

Nie chcę narzekać, nie chcę wywlekać minusów, nie chcę się na tym skupiać. Taka już jestem. Staram się pamiętać o tym, co dobre. A dobre było to, że pokazałam synowi moją Wenecję. Nic nie poradzę – pokochałam ją, choć była to początkowo trudna miłość, ale o tym może w następnym poście. Byliśmy na fajnej wycieczce do parku Italy in miniature – o tym też kiedy indziej.
 
Ale poza tym…no cóż…okazało się, że namiot, jaki mamy jest za mały na 2tygodniowe wakacje z trójką dzieci. Że fajnie mieć stolik :D Taaaaaak, długo twierdziłam, wbrew mężowskiej opinii, że kocyk jest spoko – tak długo, jak spod plam z piachu, sosu pomidorowego i mleka prześwitywał jego pierwotny kolor.

Okazało się, że nie znoszę upału. Słońce wypaliło trawkę na naszym kawałku pola namiotowego, w efekcie mieszkaliśmy przez 2 tygodnie na piachu i sianie. W namiocie bez podłogi w przedsionku. Rzeczy trzymaliśmy w samochodzie, przez co kilka razy rozładował nam się akumulator, aż w drugim tygodniu trzeba było kupić nowy.

 Na campingowym basenie muzyka grała tak głośno, że ciężko się rozmawiało. Oczywiście – dzieci się cieszyły – i namiotem, i basenem.

Nie przeszkadzały im też przyczepy ulokowane metr od naszego namiotu. Takie więcej zero prywatności.

Nie, nie odradzam nikomu biwakowania! Nawet ja wciąż rozważam tę formę spędzania czasu! Ale polecam nie myśleć w stylu „oj tam, oj tam” albo „bez przesady”, no chyba, że ktoś jest pewien, że lubi totalny survival. No i jeździć w miejsca polecone, gdzie ktoś był i powie nam czy na danym campingu jest człowiek na człowieku, czy też jest to spokojniejsze miejsce – i wybrać w zależności od tego, co lubimy. Bo każdy lubi co innego! Poznaliśmy np. rodzinę aż z Belgii, która przyjeżdża na ten camping co roku od kilku lat. Ale to nie jest nasz styl spędzania wakacji. Staram się myśleć, że to doświadczenie widocznie było nam potrzebne.

A nade wszystko największym plusem wyjazdu było poznanie fantastycznych ludzi w miejscu, gdzie nocowaliśmy w drodze zarówno tam, jak i z powrotem. Nocleg znalazłam przez polecony przez kogoś serwis Airbnb. Przez Słowenię nie planowaliśmy jechać, ale w serwisie wyskoczyła taka propozycja – w „rożku” tuż przy granicy austriackiej i włoskiej.  Kakoste, Gozd Martuljek, Oless&Ekaterina – dobre opinie, sympatyczne zdjęcie, przystępna cena (względem austriackich propozycji…). Spodobało mi się ich motto „Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innych” – bardzo w duchu wyznawanych przeze mnie ideologii. Intuicja podpowiadała mi, że to będzie dobry ruch. Zaklepaliśmy, dotarliśmy, skorzystaliśmy i nie pomyliliśmy się. 

Oless i Katia – przesympatyczni. Atmosfera Kakoste – magiczna jakaś, przyciągająca, ciepła. Po prostu od razu ich się lubi i chce się wrócić. Mąż z nimi rozmawiał trochę wieczorem pierwszej nocy, ja padłam, więc nie zamieniłam z nimi wielu słów, a mimo to obdarzyłam ich sympatią. Rano na śniadanie Oless robił jajka sadzone w parówkach, ułożonych w kształcie serduszek. Proste a urocze J Żegnaliśmy się w uściskach. Potem były Włochy. 

Bliżej wyjazdu zastanawialiśmy się, gdzie będziemy nocować. Myśleliśmy o Czechach, że lepiej zrobić dłuższą trasę pierwszego dnia. Ale zadziałało przyciąganie i pojechaliśmy znów do Kakoste. Z campingu uciekliśmy dzień wcześniej, niż było w planach – poniekąd z powodu tego, że mieliśmy dosyć, powtóre zaczął wiać wiatr, zebrały się chmury i zaistniała obawa, że ostatniej nocy utoniemy i będziemy składać mokry namiot. Żaden deszcz nie spadł, ale, ale…dziękujemy ci wietrze! Dziękujemy chmurom! Spędziliśmy cudowny dzień w Słowenii!

Plan był znowuż inny – Lubliana. Ale zaczęło robić się gorąco, gospodarze zaproponowali nam inną rozrywkę – wycieczkę nad pobliskie jeziora Bled z zamkiem na skale i Bohinj, niedaleko którego jest wodospad Savicy i kolej linowa na szczyt Vogel. Polecili też smaczną restaurację Podskalco, której atrakcją dla dzieci jest zagroda z kozami. Obdarzyliśmy zaufaniem ich i tę propozycję i naprawdę to był strzał w dziesiątkę! 

Najpierw wjechaliśmy kolejką linową na szczyt, z którego rozpościerały się wspaniałe widoki na Bohinj i Alpy Julijskie. Na szczycie był nawet plac zabaw dla dzieci – z naturalnych materiałów, nie zakłócający krajobrazu. Potem podjechaliśmy do punktu wyjściowego na ścieżkę do wodospadu. 20min po kamiennych schodach pod górę – w naszym wykonaniu było to raczej pół godziny, ale wszystkie dzieci dzielnie maszerowały na własnych nogach – także najmłodszy 2-latek. Wodospad podobał się i zrobił należyte wrażenie. Potem udaliśmy się coś zjeść do rekomendowanego miejsca – pod skałą i nad jeziorem. Dzieci nacieszyły się kózkami, było tam także małe i – jak można się domyślić – słodkie, śliczne i kochane koźlątko ;) Po posiłku poszliśmy na niewielką plażę jeziora Bohinj, gdzie dzieci się wykąpały – w prawdziwym alpejskim jeziorze. To był najlepszy dzień całych wakacji! Tym boleśniej uświadomił mi, że pozostawiony za sobą camping, nie był tym, co tygrysy lubią najbardziej.

Wieczór spędziliśmy z nowymi przyjaciółmi ze Słowenii – podziwiając niesamowicie rozgwieżdżone niebo, a na nim doskonale widoczne: Wenus, Jowisz i Saturn. A także ślęcząc nad mapą Słowenii i słuchając o kolejnych pięknych i fascynujących miejscach, o których opowiadał nam Oless. I w zasadzie planując kolejne tam odwiedziny!
I tak właśnie – podczas 2-tygodniowych wakacji we Włoszech – zakochaliśmy się w Słowenii i zdobyliśmy nowych przyjaciół. Dlatego mimo wszystko – myślę, że warto było jechać do Włoch. I dlatego powtórzę – wszystko, co dzieje się w naszym życiu ma swój cel i przyczynę.

Ps. Fotorelacja będzie osobno :)

środa, 9 lipca 2014

Part fri – warszawskie muzea & Starówka



Kilka dni temu odkryłam cykl „Lato na Zamku” – letnie zajęcia dla dzieci na Zamku Królewskim w Warszawie. Jako że na wtorek miałam zaplanowane Centrum Chopinowskie z uwagi na darmowe bilety*, sprawdziłam czy dzieje się coś tego dnia na Zamku i okazało się, że temat zajęć akurat super, w sam raz dla mojego 6-latka – „Rękawiczka i przyłbica, czyli o damach i rycerzach w dawnych czasach”. Zajęcia są o 10:00, co było nie lada wyzwaniem dla mnie, by  porze z trójką dzieci z pod Warszawy...ale idealnie mi się udało, więc jestem dumna i blada ;) Lekcja bardzo ciekawa, sama chętnie posłuchałam i popatrzyłam – a było na co popatrzeć! Prowadzący nie tylko interesująco opowiadał, ale także dysponował częściami zbroi, mieczami, ostrogami, pasem rycerskim i wszystko to można było nie tylko obejrzeć, ale i dotknąć. Dzieciaki (nawet Pola – lat niespełna 3!) siedziały jak zaczarowane, słuchały, oglądały i macały. Ja miałam w ręku m.in. nałokietnicę – ciężkie to-to jak...nie wiem co ;) Był też pokaz rycerskiej walki, w wykonaniu prowadzącego, z niepodstawionym ochotnikiem – oczywiście to była taka walka w „odkryte karty”, ale i tak efekt był, żeby nie Jaś w nosidełku, sama bym sobie mieczem pomachała :P notabene...kiedyś nawet, za czasów nastoletnich, pisałam do kilku bractw z zapytaniem o nauki władania mieczem, ale nikt mi jakoś nie odpisał i temat się rozmył – taki off top ;) Dzieciaki też odegrały scenę pasowania na rycerza, odgrywając rolę króla, kardynała i giermków. Na koniec zbroję można było przymierzyć, o dziwo mój Antek nie chciał...ale on taki jakiś cichociemny, raz hop do przodu, a innym razem to taki niby, że nieśmiały...no nic. Zmuszać nie będę, kazał robić zdjęcia jak inni mierzyli ;) 

Zbroja rycerska w piwnicy Zamku Królewskiego, Stare Miasto, Warszawa
 Zajęcia się odbywały w zamkowej piwnicy, do której przeszliśmy przez Zamek, dzięki czemu można było rzucić okiem na część muzealną Zamku, a w niej Salę Balową, sypialnię królewską, piękny kaflowy piec, zdobione naczynia, liczne obrazy czy gobeliny. Po lekcji zamkowej udaliśmy się na krótki spacer po Starym Mieście – krótki ponieważ, Starówkę warszawską znamy już dość dobrze, a poza tym upał był nieziemski i jakoś nie wyobrażam sobie długiego włóczenia się po uliczkach.
Plac Zamkowy z Kolumną Zygmunta, Stare Miasto, Warszawa
Przeszliśmy ulicą Świętojańską, gdzie zaliczyliśmy lody (są tu lodziarnie, gdzie kolejka wychodzi na ulicę), obejrzeliśmy Syrenkę na rynku, 
Pola w locie ;) Syrenka, Rynek Starego Miasta, Warszawa
a potem zeszliśmy skarpą do fontann – tych, gdzie w sezonie odbywają się pokazy w weekendy. Na pokazach byliśmy dwa razy rok i dwa temu no i...jak dla mnie wystarczy, mało co tam widać na tym pokazie, jest dzicz, a z parkingu wyjeżdża się godzinę...ale jako fontanny w dzień bardzo ładne i kojące zwłaszcza w tak upalny dzień ;) Dzieci zmoczyły stopę i wsiedliśmy w autobus do Chopina.
Muzeum Chopina jest nowe i jest szał. Ładnie, nowocześnie, interaktywnie. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – zarówno laik, jak i pasjonat historii sztuki. Dla każdego polecam salę odsłuchów, gdzie prezentowane są liczne dzieła kompozytora, podzielone w zależności od gatunku utworów (preludia, nokturny, etiudy, mazurki, polonezy itd.) – każdy „dział” przy osobnym stoliku ze słuchawkami, nikt więc nikomu nie przeszkadza. Poza tym można tu poznać historię życia muzyka od narodzin do śmierci, bardzo szczegółowo przedstawioną na dotykowych ekranach podzielonych zarówno na lata życia Fryderyka, jak i tematycznie. Poza tym w Centrum zgromadzono liczne pamiątki, nuty, rękopisy. Prawdziwa gratka dla fanów, która jest w stanie zainteresować każdego, kto choć trochę lubi muzykę. Dla dzieci frajda – można podotykać, posłuchać, jest też specjalna salka dla dzieci, gdzie dzieci mogą obejrzeć filmiki tematyczne, jak też zagrać w gry na dotykowych ekranach (np. puzzle, ułóż nuty). Muzeum wymaga trochę czasu, my spędziliśmy tam około 2 godziny, myślę, że bez dzieci można trochę szybciej obejść, ale to też zależy jak dokładnie się wczytywać i wsłuchiwać we wszystkie informacje. Jeśli ktoś jest wielkim miłośnikiem i chłonie każde słowo, to podejrzewam, że można tam spędzić i 3 godziny.
Aha - w tym miejscu powinnam wyjaśnić * z drugiego zdania - chodzi o to, że w Warszawie są takie dni, kiedy są darmowe wstępy do niektórych muzeów, galerii. Na pewnej stronie było napisane, że do Chopina jest we wtorek, nie sprawdziłam tego na stronie muzeum, a okazało się, że ten dzień został przeniesiony na niedzielę. W inne dni bilet normalny kosztuje 22zł, dzieci do lat 7 gratis i tak płaciłyśmy (a bo z mamą moją byłam jeszcze).
Na dziś to było tyle atrakcji. Plany dalsze liczne i ambitne, parę miejsc nam zostało do oblecenia, chciałabym też zwiedzić Ogród Botaniczny w Warszawie, ponieważ ostatnio byliśmy w Powsinie i tam bida z nędzą jakoś, z roku na rok coraz gorzej, chciałabym mieć porównanie, bo kurcze w wielu miastach Ogród jest wizytówką miasta i kluczowym punktem programu, a nasz i to ten „naj” raczej w stanie podupadania...
Nie wiem kiedy następna wizyta w Warszawie, jutro wybieramy się na 99% do pobliskiego gospodarstwa agroturystycznego. Będę informować na bieżąco :)

poniedziałek, 7 lipca 2014

Piaseczyńska Kolej Wąskotorowa

Piaseczno to miasto gminne, znajdujące się na południe od Warszawy. Całkiem prężnie się rozwija, aktywnie działa tutaj Centrum Kultury czy Stowarzyszenie Polka Potrafi, na wyremontowanym rynku z nowoczesną fontanną lub w parku odbywają się różne festyny i pikniki, latem np. co drugą niedzielę Akcja Rynek 15:00. Jedną z atrakcji Piaseczna, którą miasto się szczyci, jest Piaseczyńska Kolej Wąskotorowa. Kolejka organizuje wycieczki dla szkół, przedszkoli czy innych grup zorganizowanych, jak również wycieczki rodzinne w niedziele o 11:00. Można też wynająć wagon np. na urodziny, w kolejce obchodzi się także Sylwestra. Wczoraj i my skorzystaliśmy z oferowanej przez Kolejkę wycieczki. Dla dzieci okazała się ona wielką atrakcją. Już samym przejazdem dzieci były zaaferowane, wielką przyjemność sprawił im też postój na polanie, nieopodal westernowego miasteczka, które także odwiedziliśmy. Miasteczko niczego nie urywa :P ale dzieciom się oczywiście podoba ;) Jest tu kilka stylizowanych budynków drewnianych, cela u szeryfa, można wziąć udział w różnych konkurencjach: przeciąganie liny, rzut podkową czy lassem, walki apaczów, można przejść indiańską ścieżką, popłukać złoto, postrzelać z łuku, a dla starszych zwiedzających także z wiatrówki vel kowbojskiej strzelby - w puszki, jak mniemam, po fasoli ;) Jest też grill-bar oraz UWAGA! w soloonie napijecie się PYSZNEJ kawy, naprawdę byłam mile zaskoczona tamtejszą kawą (fajerwerków się nie spodziewałam, bo bufecik taki raczej polowy). Jest i strefa wypoczynkowa z kocykami i hamakami. Ach, są też oprowadzanki na koniu, bo cóż to by był za Dziki Zachód bez konia! (Jednego co prawda tylko, ale ponoć są dwa.) Coś tam kopali, coś tam budowali, podejrzewam więc, że w przyszłości szykuje się więcej atrakcji.
Ogólnie na kolejowej wycieczce atmosfera jest jak w "Rejsie" :) Są panowie kaowcy, ale nikt nie napisał w damskiej toalecie "głupi kaowiec" :P Panowie kaowcy (będący jednocześnie konduktorami) częstują "krówkami-wąskotorówkami", dysponują też sprzętem rekreacyjnym w rodzaju piłek i badmintona. Jest głośnik z muzyczką :D Czasem nawet jakiś konkursik zostanie przeprowadzony - dzieci wygrywają bańki, a dorośli piwo ;) Na polanie jest ognisko i catering. Uwaga - napojów zimnych brak, soczki w szklanych butelkach. Zimne picie można kupić w miasteczku westernowym (za pierwszym wstępem dostaje się opaski i można chodzić i wychodzić przez cały dzień). Tam też można skorzystać z toalety (pewnie lepszej niż toi-toi na polanie, ale nie zaglądałam do toi-toia, bo się boję :P ). W barze cateringowym można też kupić kiełbasę na ognisko. My tak zrobiliśmy, bo byliśmy słabo przygotowani, ale jak patrzyłam po ludziach to byli tacy lepiej zorganizowani ;) I my za rok (bo na pewno znowu się wybierzemy) też się lepiej przygotujemy konsumpcyjno-rekreacyjno-wypoczynkowo. Wycieczka trwa około 5 godzin, z czego ponad 3 spędza się na polanie i opcjonalnie w miasteczku (bo to obok). Warto więc być dobrze przygotowanym, choć my z trójką dzieciaków się absolutnie nie nudziliśmy ;)
Uważam, że wycieczka jest fajne i godna polecenia, spędziliśmy miło i aktywnie czas na świeżym powietrzu, więc czego chcieć więcej? :)
Aha - w miasteczku westernowym można kupować pamiątki - u nas się nie obeszło i starszak nabył indiański nóż (z drewna - żeby nie było). Można też za kilka złotych stać się bohaterem listu gończego lub banknotu :) Na polanie zaś, podczas pikniku, organizowane są przejażdżki lokomotywą.



piątek, 4 lipca 2014

Muzea warszawskie, part tu

Ufff....dziś obeszliśmy dokoła Pałac Kultury i Nauki, a w nim:
- Muzeum Ewolucji
- Muzeum Techniki
- XXX piętro PKiN

Dzień był naprawdę udany - fascynujące eksponaty, atrakcje i widoki. Myślę, że PKiN znajdzie się wysoko w rankingu, który potem stworzę, jeśli chodzi o muzea interesujące dla dzieci.
Tym razem zaparkowaliśmy koło bloku mojej mamy, ponieważ później miałyśmy się spotkać, tak więc było wygodniej. Stamtąd ruszyliśmy, dla odmiany tramwajem, do Centrum. Najpierw udaliśmy się do Muzeum Ewolucji. Tam czekały na nas kości, skamieliny, odlewy i szkielety dinozaurów. No czego może  chcieć więcej 6-latek??? :) Prócz tego trochę wypchanych zwierząt ze współczesności. Okej, może nie jakieś mega fajerwerki, wszystko tak jednak prosto, skromnie dość i po polsku, ale na dzieciach robi wrażenie, a i mnie się podobało i nie narzekam :)
szkielet tyranozaura, Muzeum Ewolucji, PKiN, Warszawa

Potem idąc wkoło Pałacu doszliśmy do wejścia do Muzeum Techniki. Tam prócz sal wystawowych można skorzystać z pokazów w Planetarium (3zł) i Szklanej panienki (2zł). Z Planetarium zrezygnowaliśmy, ponieważ jest to półgodzinny pokaz w ciemności i wiedziałam, że nie będzie mi łatwo ze względu na rocznego Jasia i trochę bojącą się tego i tamtego Polę. Kupiłam zaś wstęp na Szklaną panienkę i poszliśmy zwiedzać muzeum. 3 piętra (tzn. parter, I i II), dużo ciekawych eksponatów. Poruszona w muzeum została tematyka hutnictwa i górnictwa, transportu (tu lotnie, samoloty, motocykle, rowery, automobile), wynalazków, energii odnawialnej, podróży kosmicznych, poza tym drukarnie, komputery, radia, telewizory, telefony i pralki w przekroju. Szklana panienka zaś to pokaz o funkcjonowaniu ludzkiego ciała. Przyznam, że inaczej to sobie wyobrażałam...fajerwerków nie ma, ale za 2zł. to spoko ;) Starszak trochę posłuchał, popatrzył i fajnie.
Co mogę powiedzieć? Naprawdę ciekawe eksponaty, myślę, że to obowiązkowy punkt na mapie Warszawy, ale jednak...liczyłam na coś więcej...kilkanaście lat temu byłam w Muzeum Techniki w Monachium. Porównania nie ma. Byłam przekonana, że będą jakieś interaktywne eksponaty, ale w tej kwestii się rozczarowałam. Zalatuje polskością, taki trochę powiew PRL-u, szczególnie w większości smutni i znudzeni starsi pracownicy. Ale nie wszyscy ;) Nie to, że marudzę czy mi się nie podobało, bo podobało. Dzieciom także, ale już wczoraj ustaliliśmy, że im jakoś wiele nie trzeba ;) Uważam, że to bardzo udana wycieczka. Ale po prostu można byłoby to zrobić lepiej, ciekawiej, tak naprawdę ŁAŁ. A tak jest to po prostu zbiór ciekawych eksponatów.

Na koniec udaliśmy się do wejścia głównego i do windy na XXX piętro i taras widokowy. Ja się ostatnio zrobiłam cykor straszny i na samą myśl o tym wjeździe robiło mi się słabo :P Okazało się jednak, że winda szybko jedzie (jakieś 40 sekund może? !!!) i w ogóle nie czuć, na górze zaś wszystko jest dobrze zabezpieczone. Co nie zmienia faktu, że co chwila z byle powodu odczuwałam pikosekundowe skoki adrenaliny ;) Obejrzeliśmy Warszawę ze wszystkich stron, jak również kwiatki (Pola) i fontanny wokół PKiN.









Widok z tarasu widokowego na XXX p. PKiN w Warszawie, widać m.in. Most Świętokrzyski i Stadion Narodowy
Potem zjechaliśmy...i ja machnęłam sobie selfie z Pałacem Kultury - i ja tam byłam, miód i wino piłam ;) Taaaak, przedni obiektyw telefonu mam brudny jak nie wiem co :P Przypomina mi się zazwyczaj jak go używam :P


A jeszcze nie wspomniałam, że przy okazji przemieszczania się między wejściami do Pałacu Antoś musiał wleźć na każdy pomnik i kazał robić sobie zdjęcia. Za nim zaś koniecznie wspinała się z mozołem Pola...trochę więc nam się zeszło ;) Jedno zdjęcie chyba wystarczy ;)

Modele moi z PKiN-em w tle ;)


Na koniec zaś dnia spotkaliśmy się z babcią i poszliśmy na plac zabaw w Parku Ujazdowskim. Jest to bardzo fajny plac zabaw dla małych i dużych, dzieciaki go uwielbiają, a park też jest bardzo przyjemny. Jest i staw z kaczkami i mostek, piękne platany i miłorzęby, rabaty z różami. Tak się Jaś bawił w promieniach popołudniowego słońca :)


Zobaczymy co będziemy robić w weekend, ale raczej tak rodzinnie i okolicznie, jeśli zaliczymy coś ciekawego to skrobnę :) W poniedziałek wybieramy się do niedawno odkrytej, kameralnej stajni na koniki, we wtorek zaś najprawdopodobniej będzie Warszawa, part fri :)

czwartek, 3 lipca 2014

Warszawskie muzea, part łan

Szykując się na Warszawę okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że jest bardzo zasobna w interesujące muzea. Jestem od urodzenia Warszawianką, ale od kilku lat mieszkam w jej okolicach i jakoś parcia nie miałam na zwiedzanie, więc nie interesowałam się tematem. Chadzałam w takie miejsca w wieku szkolnym i potem mi się znudziło ;) Myślałam, że wszystko widziałam a okazuje się, że nie. Wiele z tych miejsc powstało pewnie przez te lata, ale może i niektóre były tylko jak wiadomo...cudze chwalicie, swego nie znacie. Kto by tam łaził po własnym mieście ;) A teraz jakoś odczułam, że do wstyd...a przede wszystkim zachciało mi się KULTURY (mając trójkę małych dzieci nie mam zbyt często z nią kontaktu - btw, jak to mój syn dziś powiedział wchodząc do wanny: "Musimy się umyć, bo idziemy do Pałacu Kultury jutro! Kultura, czyli że trzeba być grzecznym i czystym" :D Setnie się ubawiłam :D Bo to rzecz oczywista, że myjemy się tylko, jak idziemy na miasto, zwłaszcza do pałacu, zwłaszcza do kultury :P ). No i pomyślałam, że zamiast prowadzać dzieci do przedszkola (bo nasze działa w wakacje) to spędzę z nimi wspólnie, aktywnie i pożytecznie czas pokazując coś ciekawego.

Na dzisiaj zaplanowałam cztery muzea. Policyjne, teatralne, Zachętę i Etnograficzne. Wszystkie usytuowane w okolicy Placu Bankowego (tzn. stacji metra Ratusz Arsenał). Ambitnie. Niestety rano mieliśmy poślizg z przyczyn technicznych i obawiałam się, że nie zdążymy. Wybawiły nas inne okoliczności, o których za moment.

Z przyczyn ekonomiczno-ekologicznych podjechałam samochodem do miasta, a dalej wsiedliśmy w metro - szybciej, taniej, brak problemów z parkowaniem, opłat za parkomat i dodatkowa atrakcja dla dzieci. Jako pierwsze wybrałam Muzeum Policyjne, ponieważ było z drugiej strony, niż pozostałe trzy. Oczywiście, nim gdziekolwiek zdążyliśmy dojść to zaczął się piknik pt. jogurcik, picie, a może byśmy zjedli kanapki, mamo daj żelki (jeszcze nie dałam!). Co fontanna to atrakcja...pierwsza przy kinie Muranów.

fontanna przy kinie Muranów, pl. Bankowy, Warszawa



Doszedłszy do Pałacu Mostowskich, w którym to miało się mieścić Muzeum Policyjne (Antoś liczył na karabin) okazało się, że zostało zlikwidowane 3-4 miesiące temu. Pierwszy klops organizacyjny, ale nie ostatni ;) (to te okoliczności, które nas wybawiły od stresu czasowego wywołanego poślizgiem). Na pocieszenie pan policjant zaproponował zdjęcie w czapce policyjnej, ku radości oczywiście (Antka, bo Pola się schowała za moją nogę i powiedziała, że nie chce zdjęcia)






Na kolejny cel obrałam Muzeum Teatralne w Operze Narodowej. Tam znowuż się okazało, że słaby ze mnie organizator, ponieważ muzeum działa tylko okresowo i służy gościom teatru jako atrakcja przed i w przerwach spektakli. Świetnie. Tu Antoś się zaczął pytać czy wszystkie muzea będą zamknięte. Pfi. Zwątpił chyba w mój zmysł organizacyjny :P No, cóż...ja też zwątpiłam i powiedziałam, że nic im już nie obiecuję ;)

Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że strona Muzeum Policyjnego na stronie policji się nie otworzyła, o tym muzeum znalazłam info gdzie indziej. Zaś co do teatralnego, to jak dla mnie z pobieżnie przeczytanego opisu zupełnie nie wynikało, że ono działa w taki sposób i nawet zasugerowałam, żeby się jakoś jaśniej wyrazili na stronie. Mało tego na witrynie głównie zdjęcia pięknych kostiumów, a pani w kasie twierdziła, że to raczej nie kostiumy są główną atrakcją muzeum...no cóż...(aczkolwiek być może gdzieś te informacje nie były, nie twierdzę, że jestem nieomylna - wręcz przeciwnie, takie historie zdarzają mi się notorycznie :P ).

Interaktywna ławka z muzyką F. Chopina, pl. Piłsudskiego, Ogród Saski
W zaistniałej sytuacji...skierowaliśmy swe kroki w stronę Zachęty. Przechodząc obok Grobu Nieznanego Żołnierza obejrzeliśmy miniaturę Pałacu Saskiego i posłuchaliśmy Chopina na ławce interaktywnej.




miniatura Pałacu Saskiego, pl. Piłsudskiego, Ogród Saski














Po drodze natknęliśmy się na intrygującą instalację, jak się okazało była to część wystawy z galerii Zachęta, dotyczącej Alicji w Krainie Czarów. Okazało się, że trzeba iść po bilety. Poszliśmy więc do galerii, zwiedziliśmy ją - obecnie można było oglądać wystawy Alicja po drugiej stronie i Kosmos wzywa - sztuka nowoczesna, więc jakby...nie będę się rozpisywać...bo to trudno opisać ;) Nie jestem koneserem sztuki nowoczesnej...zapytałam dziś pewnych młodych ludzi, których podsłuchałam w kolejce do instalacji w parku (Alicja w Ogrodzie Saskim), że zdawali na jakąś uczelnię artystyczną czy rozumieją sztukę nowoczesną tego rodzaju i chłopak z namaszczeniem odpowiedział mi, że owszem, tak ale są dzieła, które wciąż są dla niego tajemnicą. Hm. Ok. Dla mnie wszystkie są tajemnicą i już dawno temu przestałam ją zgłębiać. Moim zdaniem to wszyscy Ci artyści robią nas dobrze w konia i oni sami tego nie rozumieją, tylko tworzą na zasadzie - tu zagnę druta, tu podłączę żarówkę, tu zaczepię sznurek, a potem się śmieją z nas, że się tam doszukujemy Bóg wie czego :D Ale to moje prywatna opinia, którą się dzielę, acz którą nie chciałabym wywołać jakiejś burzy w świecie sztuki ;) Poza tym była też wystawa architektury Adolfa Szyszko-Bohusza, który był projektantem wielu znanych budowli w Polsce. I to chyba najciekawsza, jak dla nas, wystawa, dziaciakom też podobały się makiety niektórych budowli (a najbardziej to, że pod spodem były szuflady - nieważne co w nich było, ale ważne że się dało wysuwać :P ). O 14:12 dostałam bilety na Alicję w Ogrodzie... na 15:00, więc poszłam z dziećmi na plac zabaw, który znajduje się tuż obok instalacji. Zwiedziliśmy instalację...w tym miejscu znowuż nie wiem co powiedzieć, bo i nie bardzo jest o czym, choć może miłośnicy mogliby mówić długo...Z całej tej instalacji najfajniejszy był żółty słoń, który trąbił.
Część instalacji Alicja w Ogrodzie Saskim


Rzut beretem od Zachęty - trzeba pójść prościutko dalej i za kilkaset metrów wpadamy na Muzeum Etnograficzne.Muzeum jest przyjazne dzieciom - począwszy od cen biletów (dla rodzin z dziećmi 3+ - dzieci wchodzą bezpłatnie a rodzice na bilet ulgowy), poprzez sympatyczną kawiarnio-księgarnię, a skończywszy na Muzeum dla dzieci - jest to muzeum interaktywne, w którym się maluje, wycina i wykonuje różne inne prace ręczne - jakie, nie wiem, bo dotarłam pół godziny przed zamknięciem. Bilety do dziecięcej części to 20zł za pierwsze dziecko, 10zł za każde kolejne (powyżej 2 r.ż.) i w tej cenie dostępne są wystawy "dorosłej" części muzeum. Myśmy skorzystali z opcji za 6zł ja + 3x0 i zwiedziliśmy całość w ciągu około godziny. Stroje ludowe, obrzędowe - polskie i zagraniczne, zabawki, afrykańskie maski i rzeźby, mała salka poświęcona Żydom, w której można zobaczyć różne "akcesoria" obrzędowe i pięknie oprawioną Torę. Naprawdę ładnie i ciekawie. Mnie jednak najbardziej podobała się wystawa instrumentów, jakich słuchał w dzieciństwie Fryderyk Chopin - wystawa o tyle ciekawa, że przy każdym instrumencie wystają ze ściany małe głośniczki, w których można posłuchać danego instrumentu. Moim zdaniem strzał w dziesiątkę! Dzieci też były zaaferowane muzyką. Z ciekawostek...okazuje się, że laufrady nie są wymysłem współczesności! :) A Ikea niech się schowa ze swoimi zestawami do gotowania ;)

















Po zwiedzaniu poszliśmy do kawiarenki na pyszną, jak się okazało, zupę kalafiorową, kupiłam magnes na lodówkę z Maluchem (Fiatem 126p). W oczekiwaniu na zupę dzieci zainteresowały się księgarnią :)












Tak się stało, że w MC Donalds...no, trudno. Choć lody lubię, ale na lodach się nie skończyło, bo dzieci wciąż były głodne...

A tak wyglądali w drodze powrotnej - nie trzeba chyba nic więcej dodawać ;)

Aha. Na pytanie co im się najbardziej podobało Antoś (lat 5,5) powiedział, że wszystko, a Pola (2,5), że winda. Cóż...jak widać nie są zbyt wymagający :D

Do jutra!

Witam w kolejnej odsłonie ;)

Ahoj, Przyjaciele :)
Ten blog powstał na potrzeby pewnego projektu, który chodzi mi po głowie od jakiegoś czasu. Od niedawna. Dlatego na razie nie zdradzę nic więcej, poza tym, że potrzebuję jak najwięcej czytelników, żeby go zrealizować :)

Tutaj będę pisać wyłącznie o podróżach. W tym roku nabieram wprawy po Warszawie i okolicach własnych, w przyszłe wakacje planuję całkiem sporą wyprawę. Co nie znaczy, że daleką. Ale w miarę możliwości intensywną - na tyle na ile pozwolą mali podróżnicy :) Na pewno niedługo powiem, bo Ci co mnie znają wiedzą, że nie umiem długo trzymać języka za zębami ;)

Aha! Pewnie się zastanawiacie o co chodzi z tym tytułem...u mnie jak zwykle metaforycznie :) Matka to matka - wiadomo, że jest tylko jedna i czasem siedzi z tyłu :P A co to z tym morzem? Morze...że może - znaczy, że ja mogę, że w ogóle można - coś robić z dziećmi. Nawet z trójką, nawet samej, gdy tata nie może, bo zarabia na pomysły Matki ;) Oraz morze...horyzontów? Czy coś ;) No i morze jako woda taka, bo i tam nas poniesie...prędzej czy później. W tym roku raczej na plażing, w przyszłym mam nadzieję, że na zwiedzaning :)

PS. Oczywiście blog się będzie poprawiał wizualnie, jak również funpage (facebook.com/matkamorze) - będzie logo itede, itepe, ale na razie to tak jest po prostu cokolwiek, żebym miała gdzie pisać, bo już dziś mam o czym :)